POETA Jakub Wiewióra
Wstał i rozejrzał się po swoim pokoju. W
pierwszych promieniach szarego, porannego światła widział jedynie zarysy znajdujących
się tu mebli. Stara szafa, pamiętająca jeszcze czasy dzieciństwa jego babci,
była chyba najlepiej uchowanym elementem wystroju wnętrza. Na resztę składało
się liche biurko - a właściwie stół
- o powgniatanych, metalowych nogach, fotel obity dziurawą tapicerką i drewniane krzesło, z którego prawie cała farba już dawno zdążyła odpaść. No i oczywiście stare łóżko, na którym teraz siedział. Wysłużony materac był twardy i niewygodny, a koc, którym okrywał się każdej nocy był zbyt cienki, żeby zapewnić mu jakąkolwiek ochronę przed panującym tu chłodem. Początek listopada. Oczywiście mógłby rozpalić żeliwną kozę stojącą
w rogu pomieszczenia. Mógłby. Gdyby tylko miał czym.
- o powgniatanych, metalowych nogach, fotel obity dziurawą tapicerką i drewniane krzesło, z którego prawie cała farba już dawno zdążyła odpaść. No i oczywiście stare łóżko, na którym teraz siedział. Wysłużony materac był twardy i niewygodny, a koc, którym okrywał się każdej nocy był zbyt cienki, żeby zapewnić mu jakąkolwiek ochronę przed panującym tu chłodem. Początek listopada. Oczywiście mógłby rozpalić żeliwną kozę stojącą
w rogu pomieszczenia. Mógłby. Gdyby tylko miał czym.
Postawił bose stopy na brudnym
dywaniku, niegdyś kolorowym, w pasy. Wciągnął na siebie wyświechtane
spodnie i udał się do łazienki. W zasadzie była to emaliowana miska
napełniona do połowy wodą, ustawiona na blacie stolika. Skrzywił się,
kiedy zimna, niezbyt czysta woda oblała jego twarz.
Gdy już skończył swój codzienny poranny
rytuał, zarzucił na plecy starą, brązową marynarkę i wyszedł
z mieszkania. Zatrzasnął za sobą niedbale zamalowane, czarne drzwi.
Mimowolnie wstrzymał oddech i szybkim krokiem pokonał zadymione wnętrze
klatki schodowej. Zawahał się przez chwilę, po czym nacisnął klamkę drzwi
wejściowych.
Do przedsionka wlało się blade światło dnia
a razem z nim - zgiełk miasta. Już na sam widok dzielnicy,
w której mieszkał robiło mu się niedobrze. Wszystko na tej ulicy, wszystko w tym przeklętym mieście przypominało mu o koszmarze, który rozgrywał się tu jeszcze dwa miesiące temu. Wojna. To nie trwało dłużej, niż pół roku. Konflikt polityczny między północą a południem kraju zaostrzał się coraz bardziej. W końcu pokój
- coraz bardziej kruchy i umowny z dnia na dzień – pękł. Na ulice miast wytoczyły się obywatelskie bojówki, niedługo po nich oddziały piechoty i zbrojne pojazdy wojskowe. Wydawało się, że po pewnym czasie już nawet sami walczący nie wiedzieli, jaki tak naprawdę jest ich cel.
w której mieszkał robiło mu się niedobrze. Wszystko na tej ulicy, wszystko w tym przeklętym mieście przypominało mu o koszmarze, który rozgrywał się tu jeszcze dwa miesiące temu. Wojna. To nie trwało dłużej, niż pół roku. Konflikt polityczny między północą a południem kraju zaostrzał się coraz bardziej. W końcu pokój
- coraz bardziej kruchy i umowny z dnia na dzień – pękł. Na ulice miast wytoczyły się obywatelskie bojówki, niedługo po nich oddziały piechoty i zbrojne pojazdy wojskowe. Wydawało się, że po pewnym czasie już nawet sami walczący nie wiedzieli, jaki tak naprawdę jest ich cel.
Otrząsnął się z bolesnych wspomnień.
Nie chciał tego pamiętać. Wyszedł na główną ulicę i, jak co dzień,
udał się tą samą trasą. Starał się o niczym nie myśleć i nie zauważać
otaczającego go krajobrazu nędzy.
***
Pozłacany dzwoneczek brzęknął cicho, kiedy w
drzwiach sklepu stanął chudy, łysiejący mężczyzna
w średnim wieku. Jego zmarnowana twarz była pozbawiona wyrazu, a jego szare oczy zdawały się być wpatrzone gdzieś w dal.
w średnim wieku. Jego zmarnowana twarz była pozbawiona wyrazu, a jego szare oczy zdawały się być wpatrzone gdzieś w dal.
- Witam, panie Zygmuncie! W czym mogę panu dzisiaj
pomóc? – sprzedawczyni uśmiechnęła się, pomimo sytuacji, w której aktualnie się
znajdowali. Zawsze starała się być dla wszystkich taka miła…
- Dzień dobry, pani Barbaro. – wykrzywił twarz,
również starając się uśmiechnąć – Ma pani dzisiejsze gazety?
Sprzedawczyni położyła na blacie lady
gruby rulon papieru owinięty sznurkiem.
- Coś jeszcze?
- Właściwie, to tak. – pochylił się w stronę
starszawej kobiety i zniżył ton głosu – Zostały pani jakieś paczki?
Pani Barbara drgnęła i niechętnie
sięgnęła ręką pod ladę. Wyjęła niewielkie, kartonowe pudełko czerwonej barwy.
- Ostatnie. Ma pan szczęście. Proszę
z nimi uważać, nie chcę mieć przez nie kłopotów.
Zygmunt uśmiechnął się lekko, dokładnie
schował pudełko do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wygrzebał kilka ostatnich
monet i położył je na blacie. Podziękował i wyszedł. Doskonale
zdawał sobie sprawę z wątpliwej legalności tego, co przed chwilą nabył,
jednak doceniał ryzyko, którego podjęła się sprzedawczyni.
Znowu stał na brudnej ulicy, pośród
żałosnego krajobrazu. Szedł powoli i ze spuszczoną głową. Starał się nie
patrzeć. Mimo to ciekawość nie pozwoliła mu przejść obojętnie obok jednego
budynku. Jego stara kancelaria. Przed wojną był tutaj jednym z głównych
księgowych. Lubił swoją pracę i nie zrezygnowałby z niej, gdyby tylko
to od niego zależało. Kiedyś piękny, ceglany budynek o dużych oknach
i ozdobnej fasadzie, dziś znajdował się
w opłakanym stanie. Z westchnieniem ruszył dalej. Szedł, dopóki rozbite szkło i fragmenty cegieł leżące na schodach wejściowych nie zniknęły za rogiem. Wrócił do domu.
w opłakanym stanie. Z westchnieniem ruszył dalej. Szedł, dopóki rozbite szkło i fragmenty cegieł leżące na schodach wejściowych nie zniknęły za rogiem. Wrócił do domu.
***
Niejako z ulgą zatrzasnął za sobą drzwi i udał
się do pomieszczenia, które było jednocześnie jego sypialnią i pracownią.
Położył swoje zakupy na stole i wyjrzał przez okno. Zobaczył
dokładnie to, czego się spodziewał. To, co widział codziennie. Mur. Stał tu od
blisko trzech miesięcy. Niecałe dwadzieścia metrów od niego. Został wzniesiony
pod koniec wojny i rozbił miasto na dwie części. Los chciał, że kamienica,
w której mieszkał Zygmunt leżała po północnej stronie miasta. Miasta, przez
które, co gorsza, została przeprowadzona nowa granica. Ceglana konstrukcja
uwieńczona drutem kolczastym miała za zadanie powstrzymywać nieproszonych gości
przed ucieczką w jedną czy drugą stronę. Dodatkowo, okolice muru były pod
nieustannym nadzorem wojskowych patroli. Nawet stanie pod ścianą zbyt długo
było dla nich nieraz wystarczającym powodem, by takiego delikwenta pobić lub
aresztować.
Umundurowane grupki przemierzające ulice, łapanki
i naloty ogólnie były tu dość powszechnym zjawiskiem, nawet po zakończeniu
wojny. Inaczej sprawa się miała po południowej stronie miasta. Tam ludziom żyło
się coraz lepiej - pomału odbudowywali dawną chwałę rynku, kamienic, pomników,
kościołów… Południowcy mieli co jeść, w co się ubrać, czym napalić w piecu.
Pomału otrząsali się z wojennego odrętwienia i wracali do
normalności. Północ, uznana za prowodyra wojny, została pozbawiona tych
wszystkich perspektyw i poddana swego rodzaju kwarantannie. Faktycznie,
ludzie tutaj byli dużo bardziej skłonni do konfliktów, ale był to, według
Zygmunta, jedynie tani pretekst. Zwycięskiemu południu zależało na pozbyciu
się opozycji i przeforsowaniu własnej polityki. Nie liczyło się to,
że kosztem będzie rozbicie na pół miasta czy całego państwa. Ofiara
z ludzi nie miała znaczenia, jeśli nie podzielali południowych poglądów.
Były księgowy usłyszał przeszywający krzyk. Nieco się
wychylił i spojrzał w dół, gdzie dwoje ludzi
w szarych mundurach siłą oddzielało od siebie przeraźliwie wychudzoną kobietę i jej płaczące dziecko. Odwrócił wzrok, nagle zamglony łzami. Odsunął się od okna. Ciężko opadł na krzesło, teraz już nie powstrzymując się od płaczu.
w szarych mundurach siłą oddzielało od siebie przeraźliwie wychudzoną kobietę i jej płaczące dziecko. Odwrócił wzrok, nagle zamglony łzami. Odsunął się od okna. Ciężko opadł na krzesło, teraz już nie powstrzymując się od płaczu.
***
Słońce pomału chowało się za murem. Z pewnością była
to już godzina policyjna. Wpatrywał się w światła południowych budynków,
na tyle wysokich, by były widoczne ponad ścianą. Ciepłe refleksy migotały
w odległych szybach. Widok był magiczny i sprawiał, że niemal
zapominał o otaczającej go rzeczywistości. Północna część miasta była
ciemna. Większość osób albo zrezygnowała z palenia świateł w obawie przed
wojskowym nalotem, albo zwyczajnie nie miała nawet zwykłej świecy czy
karbidówki.
Był zmęczony, psychicznie i fizycznie. Jego wzrok
przesunął się z tańczących gdzieś w oddali błysków na blat stołu,
przy którym siedział i padł na rulon gazet. Nawet ich nie rozpakował.
Delikatnie ujął w palce sznurek i pociągnął go. Rozprostował przed sobą
dwie gazety. Właściwie sam nie wiedział, po co dalej je kupował. Być może była
to kwestia przyzwyczajenia. Być może coś, co przypominało mu o dobrych
czasach albo dawało odrobinę nadziei. W każdym razie wprowadzone ograniczenia
sprawiły, że praktycznie wszystkie ważniejsze informacje były odrzucane
i cenzurowane. Większość treści gazet była czystą propagandą. ,,Dziennik
Północny” mówił tylko o tym, jaka to nowa władza nie jest dobra, promował
nową partię - tę wciśniętą do sejmu siłą. Przed wojną Zygmunt zwykł kupować oba
dzienniki, i południowy i północny. Zawsze były rzetelne i łatwe
do nabycia. Uwielbiał je czytać do porannej herbaty. Cóż, czasy się zmieniają.
Druga gazeta, ,,Herold”, zasadniczo nie różniła się
prawie niczym od poprzedniczki. Już miał ją odłożyć, gdy coś przykuło jego
uwagę. Na ostatniej stronie widniało zdjęcie. Czarno - białe, niewyraźne.
Przedstawiało pole pszenicy otoczone drzewami. Gdzieś wysoko nad nim szybowały
jaskółki. Może i z zawodu był księgowym, ale miał niezwykle żywą
wyobraźnię. Niemal czuł ciepły wiatr, zapach polnych maków, słyszał szum drzew.
Widział kolory, choć wcale ich tam nie było. Wiedział, że powinien
skończyć to, co zaczął, a inspiracja praktycznie spadła mu z nieba.
Podszedł do babcinej szafy. Przyklęknął. Sięgnął do dolnej listwy i delikatnie
ją podważył.
Z wąskiego schowka wysunął notatnik oprawiony elegancką czarną okładką z prawdziwej skóry.
Z wąskiego schowka wysunął notatnik oprawiony elegancką czarną okładką z prawdziwej skóry.
- To chyba najcenniejsza rzecz, jaką teraz
mam. - mruknął sam do siebie i uśmiechnął się gorzko.
Poczłapał do stołu i otworzył
zeszyt na przedostatniej stronie. Doskonale wiedział, że balansuje
na cienkiej linii. Wystarczy chwila nieuwagi i spadnie, a
konsekwencje nie będą wesołe. Od dłuższego czasu znajdował się na celowniku
władzy z powodu swojej działalności. Przed wojną otwarcie przyznawał się
do popierania niektórych ugrupowań patriotycznych, których członkowie teraz
byli wycięci co do nogi. Sytuacja wydawała się beznadziejna - jego przyjaciele,
rodzina - każdy, kogo tylko dało się w jakiś sposób powiązać z nieproszoną
działalnością polityczną, już dawno nie żył. Później, kiedy konflikt pomału
zmierzał ku końcowi, Zygmunt odnalazł nowy promyk nadziei w tworzeniu poezji.
Nigdy wcześniej tego nie robił, jednak wydawało mu się, że idzie mu
całkiem nieźle. Traktował to jak swego rodzaju cichy bunt. Pisał o początku
wojny, o żołnierzach i cywilach wylegających na ulicę, o nierozumiejących
nic dzieciach i o rzezi, która rozgrywała się w ostatnich miesiącach.
Wspominał o niesprawiedliwości i głupocie tego wszystkiego. Pisał
o swojej rodzinie i znajomych, którzy zostali po drugiej stronie
muru. Bóg jeden raczył wiedzieć, czy żyli i czy mieli się dobrze. Miał
nadzieję, że tak. Zastanawiał się, czy o nim pamiętają.
Chwycił w drżącą dłoń eleganckie acz
stare pióro. Kończył ostatni wiersz. Ten opowiadał o wolnym kraju, gdzie
politycy nic nie znaczyli, a północ i południe żyły ze sobą w zgodzie.
Spodziewał się, że w każdej chwili uzbrojony oddział może wkroczyć do jego
kamienicy. W całym budynku tylko w jego oknie było widać odbijający się płomień
świecy. Używał jej bardzo oszczędnie i uważnie, żeby nie narazić się
na podejrzenia. Zdawał sobie też sprawę, że którykolwiek z sąsiadów,
który przypadkiem dowiedziałby się o jego pasji mógłby przyczynić się do
wypełnienia najczarniejszego scenariusza. Teraz jednak to wszystko nie miało
znaczenia. Przycisnął tępą stalówkę do papieru.
***
Był wolny. Wszystko to, o czym
pisał wydawało się być takie prawdziwe. Kończył swoje najwspanialsze dzieło.
Unosił się nad pięknymi, złotymi polami, widział wolnych i szczęśliwych
ludzi, zielone lasy nietknięte ogniem. Widział miasta, których mieszkańcy
obalali mury, jednoczyli się, podawali sobie ręce na zgodę. Był teraz jak
ptak, który woli śnić o lataniu, niż myśleć o tym, że jest
zamknięty w klatce. Zapomniał o tym, że powinien być ostrożny. Nie
obchodziło go, że było już późno.
Z tego twórczego transu wyrwał go rytmiczny, cichy
dźwięk dobiegający gdzieś z ulicy. Wstał, poruszając zdrętwiałym
nadgarstkiem i podszedł do okna. Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. W
ciemnościach dojrzał maszerujący niewielki oddział patrolowy. Jak zwykle szli
równym szykiem, sześć osób w szarych mundurach. Na ramionach mieli oparte
karabiny z błyszczącymi bagnetami. Zamiast jednak obrać swoją standardową
trasę, skręcili w prawo i ustawili się przed wejściem do kamienicy
Zygmunta.
Jego kolana ugięły się. Czuł ucisk w gardle. Podszedł
do stolika i opadł na krzesło. Wiedział, co go czeka.
Nalot.
Cokolwiek by się teraz nie działo, miał cel i był
zdeterminowany, aby go dopełnić. Mocniej ścisnął pióro
w dłoni. Nowe słowa pojawiały się w zeszycie w zawrotnym tempie. Równomierne kroki dobiegały już teraz z przedsionka. Stalówka skrobała w papier – wcześniej nie pomyślałby nawet, że jest w stanie pisać tak szybko. Kroki przybierały na sile. Teraz już znajdowały się gdzieś na schodach.
w dłoni. Nowe słowa pojawiały się w zeszycie w zawrotnym tempie. Równomierne kroki dobiegały już teraz z przedsionka. Stalówka skrobała w papier – wcześniej nie pomyślałby nawet, że jest w stanie pisać tak szybko. Kroki przybierały na sile. Teraz już znajdowały się gdzieś na schodach.
,,...I by widzieć swą ojczyznę - wolną, niepodległą.”
Skończył. Zatrzasnął zeszyt, podbiegł do szafy i wcisnął
go pod listwę najgłębiej, jak się dało. Wrócił na swoje miejsce. Od strony
wejścia usłyszał głośne pukanie. Stanowczy, zimny głos, w którym brzmiał mocny,
obcy akcent zażądał otwarcia drzwi. Zygmunt nie ruszył się z miejsca.
Zamiast tego sięgnął ręką po czerwone pudełko.
Wyciągnął z niego jednego papierosa. Odpalił go
od świecy i zaciągnął się dymem. Głos na klatce był coraz bardziej
zniecierpliwiony.
- Już dawno miałem rzucić. No nic. Ten
będzie ostatni. - Zygmunt cicho wypowiedział te słowa, niby do siebie, niby do
głosu na klatce.
Tamten zaczął odliczać od
dziesięciu. Były księgowy zaciągnął się jeszcze raz.
- ...Sześć! Pięć!
Był wolny i nikt nie mógł mu
tej wolności odebrać.
- ...Cztery! Trzy!
Wiedział o tym. Pojedyncza łza spłynęła mu po
policzku i spadła na otwartą ostatnią stronę ,,Herolda”.
- ...Dwa! Jeden!
Zygmunt zamknął oczy. Drzwi rozpadły się w drzazgi, a
podmuch wiatru, który wpadł do pomieszczenia zdmuchnął płomień świecy.
Krzyki i kroki stały się głośniejsze. Już go to
nie obchodziło. Zgasił niedopałek o stół. Były rzeczy, których nie mogli
mu odebrać.
0 | dodaj komentarz
Prześlij komentarz