Archiwum bloga

Ciekawostka czytelnicza

Najgrubsza książka świata liczy 4032 strony, a waży około 8 kilogramów. Jest to zbiór wszystkich przygód panny Marple - postaci wykreowanej przez Agathę Christie.

"Wolność jest w nas"

W  listopadzie miało miejsce rozstrzygniecie konkursu literackiego zatytułowanego "Wolność jest w nas - moje refleksje w setną rocznicę odzyskania Niepodległości , który został zorganizowany  w naszej szkole w ramach rocznicowych obchodów. Zadanie konkursowe polegało na napisaniu krótkiej  pracy w dowolnej formie literackiej na podany temat. Laureatem konkursu został Jakub Wiewióra, wyróżnienia otrzymali Maja Swoboda oraz Kamil Brożek (ci ostatni związani z naszym blogiem!). Serdecznie gratulujemy! A oto nagrodzona praca Jakuba:


                                                                           
POETA             Jakub Wiewióra

Wstał i rozejrzał się po swoim pokoju. W pierwszych promieniach szarego, porannego światła widział jedynie zarysy znajdujących się tu mebli. Stara szafa, pamiętająca jeszcze czasy dzieciństwa jego babci, była chyba najlepiej uchowanym elementem wystroju wnętrza. Na resztę składało się liche biurko - a właściwie stół 
- o powgniatanych, metalowych nogach, fotel obity dziurawą tapicerką i drewniane krzesło, z którego prawie cała farba już dawno zdążyła odpaść. No i oczywiście stare łóżko, na którym teraz siedział. Wysłużony materac był twardy i niewygodny, a koc, którym okrywał się każdej nocy był zbyt cienki, żeby zapewnić mu jakąkolwiek ochronę przed panującym tu chłodem. Początek listopada. Oczywiście mógłby rozpalić żeliwną kozę stojącą 
w rogu pomieszczenia. Mógłby. Gdyby tylko miał czym.
            Postawił bose stopy na brudnym dywaniku, niegdyś kolorowym, w pasy. Wciągnął na siebie wyświechtane spodnie i udał się do łazienki. W zasadzie była to  emaliowana miska napełniona do połowy wodą, ustawiona na blacie stolika. Skrzywił się, kiedy zimna, niezbyt czysta woda oblała jego twarz.
            Gdy już skończył swój codzienny poranny rytuał, zarzucił na plecy  starą, brązową marynarkę i wyszedł z mieszkania. Zatrzasnął za sobą niedbale zamalowane, czarne drzwi. Mimowolnie wstrzymał oddech i szybkim krokiem pokonał zadymione wnętrze klatki schodowej. Zawahał się przez chwilę, po czym nacisnął klamkę drzwi wejściowych.
            Do przedsionka wlało się blade światło dnia a razem z nim - zgiełk miasta. Już na sam widok dzielnicy, 
w której mieszkał robiło mu się niedobrze. Wszystko na tej ulicy, wszystko w tym przeklętym mieście przypominało mu o koszmarze, który rozgrywał się tu jeszcze dwa miesiące temu. Wojna. To nie trwało dłużej, niż pół roku. Konflikt polityczny między północą a południem kraju zaostrzał się coraz bardziej. W końcu pokój 
- coraz bardziej kruchy i umowny z dnia na dzień – pękł. Na ulice miast wytoczyły się obywatelskie bojówki, niedługo po nich oddziały piechoty i zbrojne pojazdy wojskowe. Wydawało się, że po pewnym czasie już nawet sami walczący nie wiedzieli, jaki tak naprawdę jest ich cel.  
            Otrząsnął się z bolesnych wspomnień. Nie chciał tego pamiętać. Wyszedł na główną ulicę i, jak co dzień, udał się tą samą trasą. Starał się o niczym nie myśleć i nie zauważać otaczającego go krajobrazu nędzy.

***
            Pozłacany dzwoneczek brzęknął cicho, kiedy w drzwiach sklepu stanął chudy, łysiejący mężczyzna 
w średnim wieku. Jego zmarnowana twarz była pozbawiona wyrazu, a jego szare oczy zdawały się być wpatrzone gdzieś w dal.
- Witam, panie Zygmuncie! W czym mogę panu dzisiaj pomóc? – sprzedawczyni uśmiechnęła się, pomimo sytuacji, w której aktualnie się znajdowali. Zawsze starała się być dla wszystkich taka miła…
- Dzień dobry, pani Barbaro. – wykrzywił twarz, również starając się uśmiechnąć – Ma pani dzisiejsze gazety?
            Sprzedawczyni położyła na blacie lady gruby rulon papieru owinięty sznurkiem.
- Coś jeszcze?
- Właściwie, to tak. – pochylił się w stronę starszawej kobiety i zniżył ton głosu – Zostały pani jakieś paczki?
            Pani Barbara drgnęła i niechętnie sięgnęła ręką pod ladę. Wyjęła niewielkie, kartonowe pudełko czerwonej barwy.
- Ostatnie. Ma pan szczęście. Proszę z nimi uważać, nie chcę mieć przez nie kłopotów.
            Zygmunt uśmiechnął się lekko, dokładnie schował pudełko do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wygrzebał kilka ostatnich monet i położył je na blacie. Podziękował i wyszedł. Doskonale zdawał sobie sprawę z wątpliwej legalności tego, co przed chwilą nabył, jednak doceniał ryzyko, którego podjęła się sprzedawczyni.
            Znowu stał na brudnej ulicy, pośród żałosnego krajobrazu. Szedł powoli i ze spuszczoną głową. Starał się nie patrzeć. Mimo to ciekawość nie pozwoliła mu przejść obojętnie obok jednego budynku. Jego stara kancelaria. Przed wojną był tutaj jednym z głównych księgowych. Lubił swoją pracę i nie zrezygnowałby z niej, gdyby tylko to od niego zależało. Kiedyś piękny, ceglany budynek o dużych oknach i ozdobnej fasadzie, dziś znajdował się 
w opłakanym stanie. Z westchnieniem ruszył dalej. Szedł, dopóki rozbite szkło i fragmenty cegieł leżące na schodach wejściowych nie zniknęły za rogiem. Wrócił do domu.

***
Niejako z ulgą zatrzasnął za sobą drzwi i udał się do pomieszczenia, które było jednocześnie jego sypialnią i pracownią. Położył swoje zakupy na stole i wyjrzał przez okno. Zobaczył dokładnie to, czego się spodziewał. To, co widział codziennie. Mur. Stał tu od blisko trzech miesięcy. Niecałe dwadzieścia metrów od niego. Został wzniesiony pod koniec wojny i rozbił miasto na dwie części. Los chciał, że kamienica, w której mieszkał Zygmunt leżała po północnej stronie miasta. Miasta, przez które, co gorsza, została przeprowadzona nowa granica. Ceglana konstrukcja uwieńczona drutem kolczastym miała za zadanie powstrzymywać nieproszonych gości przed ucieczką w jedną czy drugą stronę. Dodatkowo, okolice muru były pod nieustannym nadzorem wojskowych patroli. Nawet stanie pod ścianą zbyt długo było dla nich nieraz wystarczającym powodem, by takiego delikwenta pobić lub aresztować.
Umundurowane grupki przemierzające ulice, łapanki i naloty ogólnie były tu dość powszechnym zjawiskiem, nawet po zakończeniu wojny. Inaczej sprawa się miała po południowej stronie miasta. Tam ludziom żyło się coraz lepiej - pomału odbudowywali dawną chwałę rynku, kamienic, pomników, kościołów… Południowcy mieli co jeść, w co się ubrać, czym napalić w piecu. Pomału otrząsali się z wojennego odrętwienia i wracali do normalności. Północ, uznana za prowodyra wojny, została pozbawiona tych wszystkich perspektyw i poddana swego rodzaju kwarantannie. Faktycznie, ludzie tutaj byli dużo bardziej skłonni do konfliktów, ale był to, według Zygmunta, jedynie tani pretekst. Zwycięskiemu południu zależało na pozbyciu się opozycji i przeforsowaniu własnej polityki. Nie liczyło się to, że kosztem będzie rozbicie na pół miasta czy całego państwa. Ofiara z ludzi nie miała znaczenia, jeśli nie podzielali południowych poglądów.
Były księgowy usłyszał przeszywający krzyk. Nieco się wychylił i spojrzał w dół, gdzie dwoje ludzi 
w szarych mundurach siłą oddzielało od siebie przeraźliwie wychudzoną kobietę i jej płaczące dziecko. Odwrócił wzrok, nagle zamglony łzami. Odsunął się od okna. Ciężko opadł na krzesło, teraz już nie powstrzymując się od płaczu.

***
Słońce pomału chowało się za murem. Z pewnością była to już godzina policyjna. Wpatrywał się w światła południowych budynków, na tyle wysokich, by były widoczne ponad ścianą. Ciepłe refleksy migotały w odległych szybach. Widok był magiczny i sprawiał, że niemal zapominał o otaczającej go rzeczywistości. Północna część miasta była ciemna. Większość osób albo zrezygnowała z palenia świateł w obawie przed wojskowym nalotem, albo zwyczajnie nie miała nawet zwykłej świecy czy karbidówki.
Był zmęczony, psychicznie i fizycznie. Jego wzrok przesunął się z tańczących gdzieś w oddali błysków na blat stołu, przy którym siedział i padł na rulon gazet. Nawet ich nie rozpakował. Delikatnie ujął w palce sznurek i pociągnął go. Rozprostował przed sobą dwie gazety. Właściwie sam nie wiedział, po co dalej je kupował. Być może była to kwestia przyzwyczajenia. Być może coś, co przypominało mu o dobrych czasach albo dawało odrobinę nadziei. W każdym razie wprowadzone ograniczenia sprawiły, że praktycznie wszystkie ważniejsze informacje były odrzucane i cenzurowane. Większość treści gazet była czystą propagandą. ,,Dziennik Północny” mówił tylko o tym, jaka to nowa władza nie jest dobra, promował nową partię - tę wciśniętą do sejmu siłą. Przed wojną Zygmunt zwykł kupować oba dzienniki, i południowy i północny. Zawsze były rzetelne i łatwe do nabycia. Uwielbiał je czytać do porannej herbaty. Cóż, czasy się zmieniają.
Druga gazeta, ,,Herold”, zasadniczo nie różniła się prawie niczym od poprzedniczki. Już miał ją odłożyć, gdy coś przykuło jego uwagę. Na ostatniej stronie widniało zdjęcie. Czarno - białe, niewyraźne. Przedstawiało pole pszenicy otoczone drzewami. Gdzieś wysoko nad nim szybowały jaskółki. Może i z zawodu był księgowym, ale miał niezwykle żywą wyobraźnię. Niemal czuł ciepły wiatr, zapach polnych maków, słyszał szum drzew. Widział kolory, choć wcale ich tam nie było. Wiedział, że powinien skończyć to, co zaczął, a inspiracja praktycznie spadła mu z nieba. Podszedł do babcinej szafy. Przyklęknął. Sięgnął do dolnej listwy i delikatnie ją podważył. 
Z wąskiego schowka wysunął notatnik oprawiony elegancką czarną okładką z prawdziwej skóry.
- To chyba najcenniejsza rzecz, jaką teraz mam. - mruknął sam do siebie i uśmiechnął się gorzko.
            Poczłapał do stołu i otworzył zeszyt na przedostatniej stronie. Doskonale wiedział, że balansuje na cienkiej linii. Wystarczy chwila nieuwagi i spadnie, a konsekwencje nie będą wesołe. Od dłuższego czasu znajdował się na celowniku władzy z powodu swojej działalności. Przed wojną otwarcie przyznawał się do popierania niektórych ugrupowań patriotycznych, których członkowie teraz byli wycięci co do nogi. Sytuacja wydawała się beznadziejna - jego przyjaciele, rodzina - każdy, kogo tylko dało się w jakiś sposób powiązać z nieproszoną działalnością polityczną, już dawno nie żył. Później, kiedy konflikt pomału zmierzał ku końcowi, Zygmunt odnalazł nowy promyk nadziei w tworzeniu poezji. Nigdy wcześniej tego nie robił, jednak wydawało mu się, że idzie mu całkiem nieźle. Traktował to jak swego rodzaju cichy bunt. Pisał o początku wojny, o żołnierzach i cywilach wylegających na ulicę, o nierozumiejących nic dzieciach i o rzezi, która rozgrywała się w ostatnich miesiącach. Wspominał o niesprawiedliwości i głupocie tego wszystkiego. Pisał o swojej rodzinie i znajomych, którzy zostali po drugiej stronie muru. Bóg jeden raczył wiedzieć, czy żyli i czy mieli się dobrze. Miał nadzieję, że tak. Zastanawiał się, czy o nim pamiętają.
            Chwycił w drżącą dłoń eleganckie acz stare pióro. Kończył ostatni wiersz. Ten opowiadał o wolnym kraju, gdzie politycy nic nie znaczyli, a północ i południe żyły ze sobą w zgodzie. Spodziewał się, że w każdej chwili uzbrojony oddział może wkroczyć do jego kamienicy. W całym budynku tylko w jego oknie było widać odbijający się płomień świecy. Używał jej bardzo oszczędnie i uważnie, żeby nie narazić się na podejrzenia. Zdawał sobie też sprawę, że którykolwiek z sąsiadów, który przypadkiem dowiedziałby się o jego pasji mógłby przyczynić się do wypełnienia najczarniejszego scenariusza. Teraz jednak to wszystko nie miało znaczenia. Przycisnął tępą stalówkę do papieru.

***
            Był wolny. Wszystko to, o czym pisał wydawało się być takie prawdziwe. Kończył swoje najwspanialsze dzieło. Unosił się nad pięknymi, złotymi polami, widział wolnych i szczęśliwych ludzi, zielone lasy nietknięte ogniem. Widział miasta, których mieszkańcy obalali mury, jednoczyli się, podawali sobie ręce na zgodę. Był teraz jak ptak, który woli śnić o lataniu, niż myśleć o tym, że jest zamknięty w klatce. Zapomniał o tym, że powinien być ostrożny. Nie obchodziło go, że było już późno.
Z tego twórczego transu wyrwał go rytmiczny, cichy dźwięk dobiegający gdzieś z ulicy. Wstał, poruszając zdrętwiałym nadgarstkiem i podszedł do okna. Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. W ciemnościach dojrzał maszerujący niewielki oddział patrolowy. Jak zwykle szli równym szykiem, sześć osób w szarych mundurach. Na ramionach mieli oparte karabiny z błyszczącymi bagnetami. Zamiast jednak obrać swoją standardową trasę, skręcili w prawo i ustawili się przed wejściem do kamienicy Zygmunta.
Jego kolana ugięły się. Czuł ucisk w gardle. Podszedł do stolika i opadł na krzesło. Wiedział, co go czeka.
Nalot.
Cokolwiek by się teraz nie działo, miał cel i był zdeterminowany, aby go dopełnić. Mocniej ścisnął pióro 
w dłoni. Nowe słowa pojawiały się w zeszycie w zawrotnym tempie. Równomierne kroki dobiegały już teraz z przedsionka. Stalówka skrobała w papier – wcześniej nie pomyślałby nawet, że jest w stanie pisać tak szybko. Kroki przybierały na sile. Teraz już znajdowały się gdzieś na schodach.
,,...I by widzieć swą ojczyznę - wolną, niepodległą.”
Skończył. Zatrzasnął zeszyt, podbiegł do szafy i wcisnął go pod listwę najgłębiej, jak się dało. Wrócił na swoje miejsce. Od strony wejścia usłyszał głośne pukanie. Stanowczy, zimny głos, w którym brzmiał mocny, obcy akcent zażądał otwarcia drzwi. Zygmunt nie ruszył się z miejsca. Zamiast tego sięgnął ręką po czerwone pudełko.
Wyciągnął z niego jednego papierosa. Odpalił go od świecy i zaciągnął się dymem. Głos na klatce był coraz bardziej zniecierpliwiony.
- Już dawno miałem rzucić. No nic. Ten będzie ostatni. - Zygmunt cicho wypowiedział te słowa, niby do siebie, niby do głosu na klatce.
            Tamten zaczął odliczać od dziesięciu. Były księgowy zaciągnął się jeszcze raz.
- ...Sześć! Pięć!
            Był wolny i nikt nie mógł mu tej wolności odebrać.
- ...Cztery! Trzy!
Wiedział o tym. Pojedyncza łza spłynęła mu po policzku i spadła na otwartą ostatnią stronę ,,Herolda”.
- ...Dwa! Jeden!
Zygmunt zamknął oczy. Drzwi rozpadły się w drzazgi, a podmuch wiatru, który wpadł do pomieszczenia zdmuchnął płomień świecy.
Krzyki i kroki stały się głośniejsze. Już go to nie obchodziło. Zgasił niedopałek o stół. Były rzeczy, których nie mogli mu odebrać.

0 | dodaj komentarz

Prześlij komentarz